poniedziałek, 26 października 2015

8



Nie liczyłam na żadne czułości, ale miałam przynajmniej nadzieję na jakieś: „Nic ci nie jest?”. Zamiast tego powitało mnie smutne spojrzenie mamy i zacięta mina taty.
- To nie moja wina, naprawdę…  - zaczęłam, ale tata rzucił mi ostre spojrzenie.
- Nie czas teraz na wyjaśnienia. Musimy je stąd zabrać. Chyba nikt inny tu nie został… - Stwierdziła mama wyczarowując lodowe umocnienie do podtrzymującego słupa i pomagając ojcu załadować Vicky i Katie na laskę. Na twarze dziewczyn powróciły lekkie kolory, co sprawiło mi trochę ulgi, ale wciąż czułam na sobie zawiedzione spojrzenia rodziców. Myśleli chyba, że jestem silniejsza, a tymczasem znowu muszą po mnie sprzątać. Tata zabrał Katie i Vicky na lasce, przyczepiając je uprzednio specjalnymi pasami. Musiał odstawić je w dość widocznym miejscu, a jednocześnie uważać, żeby nikt nie zauważył faktu, że lata. Na szczęście ludzie po moich pożarach byli zazwyczaj tak oszołomieni, że nie do końca zdawali sobie sprawę co się dzieje.
Zostałam z mamą sama wśród zamrożonych gruzów. Panowało napięte milczenie. Mama zdejmowała czar ze zgliszcz. Teraz te gruzy ukrywała ostatnia stojąca ściana, ale po jej zburzeniu zwykli ludzie nie mogli znaleźć ogromnego lodowca.  Przyjrzałam się swojej sukience i ze zrezygnowaniem stwierdziłam, że nie doznałam żadnego uszczerbku. Może gdybym wyglądała trochę żałośniej mama zlitowałaby się nade mną.  A tak, była smutna i jakby się nad czymś zastanawiała. Bałam się, co rodzice  powiedzą mi w domu.
Ojciec wrócił i wkrótce w trójkę lecieliśmy nad spalonymi szczątkami. Jednak zamiast w domu ojciec wylądował zupełnie blisko pełnej rozmigotanych syren krzątaniny, w bocznej uliczce. Czekał tam nasz nowy van, niedawno kupiony.
-Wsiadaj, Theo, musimy jechać. – Powiedział całkiem łagodnie i żeby więcej nie drażnić rodziców sobą, wsiadłam posłusznie na tylne siedzenie. Właściwie było mi obojętne gdzie jedziemy, więc nie pytałam, bo teraz dopiero mogłam naprawdę ocenić ogrom zniszczeń, jakie poczyniłam.
 Ze szkoły zostało pół ściany. Widziałam przerażonych ludzi i gapiów odpychanych przez policję i straż pożarną wylewającą litry wody na dogasający już ogień. Jakaś kobieta ściskała z całej siły Vicky, która siedziała już o własnych siłach w otwartej karetce, z maską tlenową na twarzy.  Kilkoro uczniów w brudnych, odświętnych strojach, stało z boku rozmawiając z przejęciem. Próbowałam objąć to wszystko umysłem i nie mogłam uświadomić sobie, że znowu pozostawiam za sobą zgliszcza. Odwróciłam wzrok i wtedy ją zobaczyłam.
U wylotu zaułka, całkiem blisko, stała Domi. Zdjęła okulary, lecz wydawało się, że widzi wyraźnie, bo wpatrywała się we mnie uważnie. Oddałam spojrzenie i pomachałam jej, lecz ona tylko zwiesiła głowę. Po chwili zniknęła.
Przypomniały mi się jej słowa. W piwnicy powiedziała mi, że umiem to kontrolować. Że to mój żywioł, że powinien mnie słuchać. A przecież ona nie miała prawa wiedzieć! Nie mogła wiedzieć, że mam moc. Bo skąd? Katie, Roxie i Vicky myślały, że po prostu bawię się ogniem, że znam jakieś sztuczki. I na pewno nie wiedziały nic o kontroli. A Domi zdawała się być tak zawiedziona, jak moi rodzice. Przewidziała też prawdziwe intencje Karola…
Zajęta tym rozmyślaniami nie poczułam, jak van ruszył.
Całą drogę siedzieliśmy w milczeniu. 
Jechaliśmy bardzo długo, tak, że powoli traciłam orientację dokąd i ile podróżujemy. Za oknem migały coraz gęstrze lasy.  Jedynym pocieszeniem była Moon, która wychynęła spod fotela i przycupnęła na moich kolanach, a ja byłam chyba już zbyt zmęczona, by zastanawiać się, co robi w samochodzie.
Pogrążając się w ponurych rozmyślaniach i bojąc się rozwiać napiętą atmosferę, rozłożyłam się na tylnych siedzeniach i nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam. Obudził mnie ojciec. Zaparkował vana przy krawężniku i wypakował walizki. Zdziwiłam się, że zdążyli się spakować przed zabraniem mnie spod płonącej szkoły. Widocznie już wcześniej zamierzali wyjechać, tylko akurat wtedy nadarzyła się sprzyjająca okazja. Włożyłam kotkę do transporterka, rozprostowałam kark i wreszcie zebrałam się na odwagę, by zapytać mamy, gdzie jedziemy. Rodzice wciąż wyglądali na dziwnie ponurych i bałam się, że mają do mnie pretensje o ten pożar i to, jak naiwnie dałam się sprowokować. Miałam przecież szesnaście, a nie sześć lat. Może uważali, że w tym wieku powinnam lepiej panować nad swoją mocą.  Moje nieśmiałe próby dowiedzenia się czegokolwiek spełzły na niczym, bo mama, zajęta przeszukiwaniem torebki, odparła tylko „poczekaj”, a jej ton wydał mi się tak chłodny, że postanowiłam już więcej nie pytać. W gardle rosła mi gula. Jeśli byli na mnie źli to wolałabym stokroć bardziej żeby na mnie nakrzyczeli, niż trzymali mnie w takiej chłodnej ciszy.
Gdy van został zamknięty, a walizki rozdzielone, ruszyliśmy uliczkami dziwacznego miasta w stronę powiewających z oddali chorągiewek portowych. Miasto było piękne: ulice wybrukowane równo i czysto, wysokie domy z ciemnymi oknami były kunsztownie ozdobione, a od czasu do czasu przechodziliśmy przez placyk, w którego centrum stała fantazyjna fontanna. Rozglądając się uważnie i wytężając wzrok w mdłym świetle księżyca i ulicznych latarni, można było dojrzeć górujące nad miastem budynki, zapewne siedzibę burmistrza. Całe dziwactwo tego miejsca polegało na tym, że wszystko tutaj było zielone. Każda cegła, każda framuga, każda latarnia czy hydrant. Nawet pojedynczy ludzie przechadzający się o tej porze wydawali się być ubrani w odcienie zieleni.
Już otwierałam usta by zapytać, co to za miejsce, ale niespodziewanie mama wyczarowała na moich ramionach ciężki pled.
- Robi się chłodno. – uznała, ściskając moje ramię, gdy spojrzałam na nią zdziwiona. Rzeczywiście, znad morza wiał zimny wiatr.
Po pewnym czasie od wszechobecnej zieleni oraz mojego strachu i napięcia zaczęło mnie mdlić. Na szczęście weszliśmy już do malutkiego portu. W zatoczce zacumowane były spokojne, uśpione statki. Tylko na jednym dostrzegłam ruch i nikłe światło.
Tata zatrzymał się przed trapem. W jego dłoni pojawiła się nienaturalnej wielkości śnieżynka.
- Powinna wiedzieć, że jesteśmy blisko. – Powiedział do mamy, na co ta skinęła głową. Znowu poczułam jej dłoń na ramieniu. Zadrżałam. Dlaczego wciąż nic do mnie nie mówią? Nawet na mnie nie patrzyli, jakby czuli się winni. Tata dmuchnął i śnieżynka pomknęła w noc. Był to szybki sposób komunikacji, którego rodzice używali praktycznie tylko między sobą lub innymi Strażnikami. To dało mi wskazówkę, że w miejscu, do którego zmierzamy są inni Strażnicy, czyli moje wujostwo, lub osoby magiczne. Poczułam lekkie zaciekawienie, a strach zelżał. 

Sorry za spóźnienie :) Trochę się pochorowałam i nie miałam głowy do spraw Theo :P / Annie 

4 komentarze:

  1. Wszystko zielone? Tooo dziwne miasteczko xD
    Rozdział super ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurcze, dziwne miasteczko, dziwna sytuacja, dziwne zachowanie Jelsy i Domi...
    Dlaczego mnie to akurat nie dziwi?
    I skąd Domi mogła wiedzieć o mocach Theo?
    Czekam na kolejny rozdział i weny!

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak zgaadzam się z komenarzami wyżej.
    Wszystko jest dziwne O.o

    OdpowiedzUsuń
  4. O. M. G. Nie mam słów. Boże, co tu się właśnie wydarzyło?! Szok!

    OdpowiedzUsuń

Czytelniku! Dziękuję, że poświęciłeś czas na czytanie mojej twórczości! Będzie mi bardzo miło jeśli zostawisz tu swoją opinię, dzięki której będę wiedziała, co jeszcze powinnam poprawić! Mam nadzieję, że zobaczymy się przy kolejnym poście :)


(Kopiowanie i rozpowszechnianie opowiadań bez oznaczenia kto jest ich autorem jest zabronione )