niedziela, 27 września 2015

4



Dni przepływały szybko i moje szanse, że na bal zaprosi mnie ktokolwiek, malały. Już nawet się pogodziłam, że sukienka od rodziców zawiśnie nieużyta w szafie, aż nagle przyszedł dzień, który zmienił moje dotychczasowe życie.
Początek czerwca był piękny. Większość „tych fajnych” ludzi musiała pisać teraz egzaminy poprawkowe i podciągać oceny, żeby przejść z klasy do klasy, więc miałam przynajmniej trochę spokoju. Moje stopnie były bardzo wysokie, jak zwykle, więc w czasie wyciągania dwój przez Katie i jej koleżanki mogłam posiedzieć sobie w pobliskim parku lub spacerować z Domi. I choć z początku miałyśmy opory, teraz nie wstydziłyśmy się  ubierać krótkich spodenek. Ostatecznie, tak niewiele osób nas tolerowało, że nie przejmowałyśmy się opiniami na temat naszych figur.  Domi, w przeciwieństwie do mnie, była cała strasznie wysoka i chuda. Nie miała zupełnie biustu, a w jej posturze było coś męskiego. Ona też często obrywała – czasami nawet za to, że się ze mną przyjaźni.
Tegoroczny bal miał być połączony z jubileuszem szkoły, więc przygotowania objęły wszystkich bez wyjątku. Zmuszono nas do wzięcia udziału w dekorowaniu piwnic szkolnych, w których miała odbyć się nasza impreza. Aula została przeznaczona na przyjęcie najróżniejszych miejskich oficjeli, którzy mieli pobłogosławić szkołę lub lepiej - wspomóc ją finansowo.
Cała ironia polegała na tym, że zaangażowano w „ozdabianie balowe” głównie dziewczyny, które nawet nie zamierzały wybierać się na bal. Większość z nich nie miała partnerów, podobnie jak my. Nie przeszkadzało nam to jednak być dumnymi ze swojego dzieła, gdy cała niska, ciemna piwnica, została rozświetlona tysiącami światełek choinkowych i girlandów z bibuły. Patrząc na skończone dzieło pomyślałam, że to może nawet lepiej, że nie będę brała w tym udziału; gdybym się zdenerwowała stare fundamenty szkolne w połączeniu z bibułą mogłyby dać piękny pożar.
Nazajutrz miał być bal oraz uroczystości, nauczyciele ganiali w tę i z powrotem jak szaleni, a strojenie szkoły dobiegło końca. Wykonywano ostatnie telefony, a w szatni dokonywano wyboru tegorocznego DJ’a. Wypożyczyłam z biblioteki książki, które miały być moją jutrzejszą ucieczką przed myślami o  samotności. W domu miałam co prawda moją kotkę Moon – tak ją nazwałam, bo uwielbiała siadywać nocą na parapecie i przyglądać się księżycowi, zresztą niedawno odkryłam, że to faktycznie kotka – a wieczorem miała wpaść Domi na jakiś fajny film.  Strasznie jednak chciałam być na tym balu, choć sama przed sobą nie mogłam się do tego przyznać.
Gdy już miałam wychodzić na drodze stanął mi znajomy czarnowłosy chłopak. Zamarłam przy drzwiach, obładowana książkami. Poczułam, że na twarz wlewa mi się rumieniec, a w brzuchu pojawia się łaskotanie.
-Theo, cześć. – Karol najwyraźniej nie zamierzał pozwolić mi wyjść. Czekałam w napięciu, co mi powie. – Słuchaj, chciałem Cię o coś zapytać. Wyjdziemy na zewnątrz? Daj. – Zabrał mi z rąk stosik książek, bez mojego pozwolenia. Zamarłam przez chwilę, zaskoczona i zachwycona, czując podskakujące serce.  Dopiero po chwili trochę się otrząsnęłam i wybiegłam za nim ze szkoły. Czego on może ode mnie chcieć?
Gdy już oddaliliśmy się trochę od budynku Karol odchrząknął.
-Słyszałem, że lubisz bale, Theo. – Zaczął. Było to bardzo dziwne stwierdzenie, ale tylko kiwnęłam głową. Chłopak przystanął i rozejrzał się wokół. – Chciałbym zaprosić cię na ten jutrzejszy bal.
Moje serce oszalało. Prawdopodobnie otwarłam usta, ale nie byłam zbyt świadoma tego, co się ze mną dzieje. On zaprosił mnie na bal! Idę na bal! Z Karolem! Z najfajniejszym chłopakiem naszej szkoły! Świat nagle wydał mi się pięknym miejscem.  Karol jednak wyglądał na dziwnie spiętego. Czyżby nigdy nie zapraszał nikogo na bal?
- Super! To znaczy, jasne, bardzo chętnie z tobą pójdę, ale… na serio? – Paplałam nie kontrolując tego, co mówię. Karol uśmiechnął się i skinął głową.
- Wiem, że jesteś fantastyczną dziewczyną i tyle potrafisz… Słyszałem, że umiesz różne sztuczki i tak dalej… Chciałbym przedstawić cię kilku znajomym…
Byłam wciąż zbyt podniecona, by przejmować się tym, co mówił. Kiwałam głową, nie słuchając go, a w mojej głowie już pojawiały się obrazy, takie jak zachwycona mina Karola na mój widok i romantyczny taniec w blasku dyskotekowych lampek.
- Przyjdę po ciebie jutro o ósmej.– Powiedział i puścił do mnie oko. Po chwili zniknął w bocznej uliczce.  
Chciało mi się śpiewać i tańczyć. Śmiałam się jak zwariowana biegnąc do domu, aż ludzie oglądali się za mną i dziwnie przyglądali. Czułam, jakby w ciele rozlewało mi się coś bardzo miłego i ciepłego. Nie mogłam doczekać się miny mamy na wieść, że założę jej sukienkę oraz tego, co mi powie Domi, gdy jej o tym wszystkim opowiem. Każde drzewo, każdy dom i latarnia wydawało się uśmiechać do mnie i błyszczeć lśniącym blaskiem. Gdy wpadłam do domu, rodziców jeszcze nie było, więc od razu zadzwoniłam do Domi. Bez powitania opowiedziałam jej o całym zajściu, śmiejąc się do siebie jak wariatka. Domi jednak nie podzielała mojego entuzjazmu.
- To dziwne. Przecież ty z nim nigdy nie gadasz. I nigdy wcześniej nie zaprosił cię na bal, ani nawet nie próbował podrywać. – Gderała mi do telefonu, co odebrałam jako obrzydliwe objawy zazdrości. Smutno mi było, że mam taką przyjaciółkę, która nie może przynajmniej udawać, że podziela moje szczęście. Nawet się z nią trochę przez to pokłóciłam i skończyło się na przypalonej słuchawce od telefonu. Po chwili już jednak zanurzyłam się w kosmetykach i innych przyziemnych sprawach.
Znowu czułam, że zaczynam myśleć jak typowa nastolatka i cieszyłam się z tego. Trochę normalności w moim życiu. Nie chciałam, żeby wątpliwości Domi zniszczyły mój dobry nastrój, więc czym prędzej przebrałam się w przepiękną suknię, którą dostałam na szesnaste urodziny od rodziców. Przez następną godzinę przymierzałam buty i zmieniałam fryzury – wszystko musiałam mieć dopracowane do jutra. Nawet nie usłyszałam, jak mama wróciła do domu i zaskoczona przyłapała mnie przed lustrem.
- Theo, czy to…
- Zaprosił mnie najfajniejszy chłopak ze szkoły! – Wypaliłam jednym tchem. Twarz mamy się rozjaśniła i po chwili obie siedziałyśmy na kanapie rozmawiając o Karolu, balu i fryzurach. Wciąż wymieniałyśmy radosne wykrzykniki, po czym mama zajęła się tworzeniem na mojej głowie misternego dzieła, które sama nosiła często w średniowieczu.
Tego wieczora kładłam się spać lekka jak piórko, mając głowę pełną cudownych marzeń i obietnic.
Następnego dnia rano zadzwoniła Domi i mnie przeprosiła. Powiedziała, że też przyjdzie na bal, ale sama. Twierdziła, że chce trochę potańczyć i najeść się za darmo ciastek, choć wydawało mi się, że tak naprawdę chce mieć na mnie oko. Pomyślałam, że musiało jej to naprawdę zaleźć za skórę, że idę z Karolem. Równocześnie wyobraziłam sobie miny Vicky, Roxy i Katie, przez co nastrój mój sięgnął stanu euforii.
Cały dzień czułam narastające napięcie i tremę. Z jednej strony nie mogłam się doczekać balu, a z drugiej strony stresowałam się.  Moje zmartwienia zaczynały się na tym, że zrobię z siebie idiotkę podczas tańca, a kończyły na tym, że wywołam pożar. Przysięgłam sobie, że za nic w świecie nie zdejmę rękawiczek.

piątek, 18 września 2015

3



 W autobusie usiadłam jak zwykle obok mojej koleżanki, która była substytutem przyjaciółki –Domi. Jak zwykle mruknęłyśmy coś  do siebie na powitanie, ale po chwili na moich kolanach wylądowała paka moich ulubionych ciastek i małe pudełko. Tylko Domi wiedziała kiedy mam urodziny. 
    Było gwarno i klasowa śmietanka chyba nie zwróciła uwagi na moje wejście. Może ten dzień nie będzie taki zły, pomyślałam, wkładając do ust pierwsze ciastko. 
Wyjaśnię, jak wyglądała edukacja przez długie lata mojego życia: otóż, w każdej szkole spędzam zawsze trzy lata. Zależnie od mojego wieku przechodziłam przez różne szczeble edukacji po kilkaset razy, np. pierwsze trzy lata szkoły robiłam 200 razy, kolejne trzy -150, a następne około 182 razy.       Gdy skończyłam 16 lat, właśnie kończył się trzeci rok 183 razu gimnazjum. Oczywiście, trzeba brać pod uwagę różne zmiany w szkolnictwie, które odbywały się na przestrzeni lat, ale rodzice zawsze dbali, żebym była jak najlepiej wykształcona.
    Wyobrażacie sobie, jak to jest uczyć się czegoś 183 raz? Oczywiście umie się to na wyrywki. Dlatego ja zawsze byłam najlepsza w klasie. Wcale tego nie chciałam – po prostu tak wychodziło. Zresztą, choć może głupio to przyznać, lubiłam się uczyć, a szczególnie nowych rzeczy. 
Dlatego właśnie „ śmietanka klasowa” mojej obecnej szkoły znienawidziła mnie od pierwszego wejrzenia. Katie, Roxie, Vicky oraz kilkoro ich stałych wielbicieli stwierdzili, że Theo musi na zawsze zapamiętać te trzy lata. 
    Nie byli błyskotliwi.  Zazwyczaj robili głupie żarty, wyzywali, wyśmiewali. Łatwo było się przyzwyczaić, ale to nie było miłe. Dziś jednak byli skupieni na podpalaniu rozpylonego dezodorantu. Spokojnie minęła mi więc podróż do szkoły. Gdy dojeżdżaliśmy, zajrzałam do małego pudełka, które dała mi Domi. Była w niej śliczna bransoletka, czerwony kamień na czarnym rzemyku. Podziękowałam jej, a ona tylko skinęła głową. Z zewnątrz nasza relacja mogła wyglądać chłodno, ale po prostu rozumiałyśmy się bez słów.
    Rozstałyśmy się przy szafkach. Domi musiała udowodnić jednemu z profesorów, że zasługuje na najwyższą ocenę, więc cały weekend przygotowywała prezentację. Mnie już nie bardzo chciało się w to bawić.
    Przystanęłam przed plakatem reklamującym doroczny bal. Z moimi plecami nagle pojawiła się Roxie ze swoim chłoptasiem.
- Hej, Zamrożony Teodorku, wybierasz się na bal? Myślisz, że ktoś cię zaprosi? Jak sądzisz Luke, zaprosiłbyś Teodora? – Zaskrzeczała ironicznie wyszminkowana i wypudrowana Roxie.
- Haha, nie, no co ty, Roxie. Dobry żart. – Odparł ten przygłup Luke, po czym zaczęli się namiętnie całować za moimi plecami. Szybko włożyłam ręce do kieszeni, które stały się tak gorące, że przepaliłam sobie dziury w spodniach, od środka. I tak już nieźle panowałam nad złością, na początku musiałam non stop siedzieć pod kranem w łazience, bo ręce wybuchały mi jasnym promieniem. Że też nikt nie zwrócił na to uwagi…  
     Odwróciłam się i mój wzrok padł prosto na  Karola. On właśnie wywoływał u mnie reakcję zupełnie inną niż Roxie. Był wysoki, przystojny i inteligentny. Czarne włosy niedbale opadały mu na twarz. Na jego widok moje serce  podskoczyło i zaczęło galopować.
- Moglibyście nie ślinić się tutaj, na środku korytarza? Ludzie chcą przeczytać ogłoszenia. – Warknął na parkę. Roxie, której oczywiście Karol też się podobał, posłała mu długie spojrzenie i odeszła, ciągnąc za sobą Luka. Karol stanął obok mnie, a ja oczywiście gorączkowo zastanawiałam się, co powiedzieć.
- Cześć. A więc, hm, idziesz na bal?  - Zapytałam niby obojętnie. Moje ręce zrobiły się lodowate, więc położyłam je sobie ‘nonszalancko’ na biodrach. Karol wzruszył ramionami.
- Nie mam jeszcze partnerki. A ty? – Serce zabiło mi mocno, a na twarz wypłynął rumieniec, ale udałam obojętność.
- Ja nie mam jeszcze partnera. – Wstrzymałam oddech. Czekałam, czy stanie się to, o czym marzyłam. Już prawie mnie zaprosił. Taka okazja, on nie ma partnerki, ja partnera…
- Aha. No widzisz. – Odpowiedział, po czym odwrócił się i odszedł w swoją stronę. Znowu schowałam ręce do kieszeni i wypuściłam z impetem powietrze. Jak mogłam być tak głupia? Myślałam, że mógłby mnie zaprosić ktoś taki jak Karol, do którego ślini się cała żeńska część szkoły? I poszedłby na ostatni bal z Theo, Teodorkiem Zamrożonym? Cóż, nadzieja umiera ostatnia. Byłam tak zajęta tymi myślami, że nie zwróciłam uwagi na przyglądające mi się z oddali Vicky, Katie i Roxie. Poczułam, że z kieszeni spodni unosi się dym, więc nerwowo zmusiłam się do ochłodzenia dłoni. Z tej odległości chyba niczego nie zauważyły.

sobota, 12 września 2015

2



- Właściwie, to po co mi taka sukienka? – Zapytałam, wygładzając materiał.
- Masz już szesnaście lat. Najwyższy czas, żebyś poszła na bal.
- Na bal? Mamo, nie jesteśmy już w siedemnastym wieku… Jaki bal?
- Nie zgrywaj się, dobrze? Widziałam plakaty Twojej szkole. – Powiedziała mama lekko rozdrażnionym tonem. –  Organizują końcoworoczny bal. Musisz na niego iść! – dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu. Tata podniósł się i otoczył mnie ramieniem.
- Ti, mama ma rację. Od ostatnich 20 lat ciągle siedzisz w domu. Rozumiemy, że bardzo przeżyłaś drugą wojnę światową, ale teraz czas się trochę rozerwać! I może przy okazji zakręci się wokół Ciebie jakiś przystojniak? – Połaskotał mnie i mrugnął porozumiewawczo.
- Jak ty się kręcisz wokół mnie, to wszyscy inni się peszą.- Powiedziałam mu, śmiejąc się. – Zresztą, przecież ja nie mogę zadawać się zbyt blisko ze zwykłymi ludźmi. – W tym momencie rodzice popatrzyli po sobie.
- Zdecydowaliśmy,  że nagniemy trochę zasady. Jeśli będziesz czuła taką potrzebę, żeby mieć chłopaka, to nie będziemy mieć nic przeciwko. Pamiętaj tylko, że jeśli on umrze, to Ty bierzesz odpowiedzialność, ze swoją żałobę. – Powiedziała mama oficjalnie, a ja przewróciłam oczami, choć moja dusza radośnie śpiewała.
- Mamo, w moim wieku ludzi rzadko wiążą się aż do śmierci. Przynajmniej w tych czasach. – Rodzice byli trochę staroświeccy, ale trudno się dziwić, skoro przeżyli 16 wieków. – Jeśli będę rozpaczać, to tylko kiedy on mnie zostawi.
- A więc jest już jakiś on? – Podchwycił tata, a ja oczywiście potwierdziłam, bo cała się zaczerwieniłam i potrząsnęłam głową.
- Dobrze, więc skoro to już ustaliliśmy, pora zastosować środki ostrożności. – Uratowała mnie uśmiechnięta mama, wyciągając mniejsze pudełko, które było schowane pod suknią. W środku leżała para dopasowanych rękawiczek. Westchnęłam.
Jesteśmy wyjątkową rodziną. Nie dość, że żyjemy strasznie długo, jak jakieś wampiry ze Zmierzchu, to jeszcze los „obdarzył” nas mocami.  Moi rodzice potrafią zamrażać, wyczarowywać śnieg i inne takie bajery, ich moce są zupełnie takie same. Naturalne powinno być, że moja moc nie będzie się różnić zbytnio od ich. Ale Wielki Księżyc zrobił nam psikusa. I ja otrzymałam ogień. Totalne przeciwieństwo. Najbardziej. Niszczycielski. Żywioł. Ever.  Lód jest dobry; można nim spajać rzeczy, budować ( mama umie robić też sukienki), a jeśli wymknie się spod kontroli to po prostu rozmrozić. A na niekontrolowany ogień nic poradzić nie można. Jest kompletnie nieprzydatny i ciągle mam przez niego problemy. Kojarzycie pożar Londynu z 1666 r.? Wtedy poszłam pierwszy raz sama po ciastka, miałam 12 lat. Wystraszyłam się jakiegoś draba. 1728r. spaliłam pół Kopenhagi. Miasto to było dla mnie zresztą niefortunne, bo gdy przejeżdżaliśmy przez nie w 1795, znowu je podpaliłam pod wpływem jakichś emocji. I tak można by wymieniać w nieskończoność. Moskwa, 1812 – to ja. Atlanta, 1864 – to ja. Peshtigo , Chicago, Stryj, Hoboken w New Jersey, Jacksonville, znowu Chicago, Norwegia, Baltimore, Toronto. To wszystko przeze mnie. Wystarczy, że się zdenerwuję, wystraszę i pożar murowany.  Staram się robić jak najwięcej dobrego, ale jestem tym typem człowieka, który zawsze ściąga kłopoty. 
Dlatego na każde urodziny dostawałam rękawiczki. To był stary sposób mamy, z czasów, kiedy ona sama nie radziła sobie ze swoją mocą. Teraz to ja przejęłam rolę niebezpiecznej córki. Moje rękawiczki były oczywiście ulepszane. Te, które dostałam dziś były ognioodporne i miały różne ciekawe zabezpieczenia. Teoretycznie nic nie może się zdarzyć.
- Dziękuję wam. To naprawdę piękne prezenty… Ale jeśli nikt mnie nie zaprosi, to i tak nie pójdę na bal w  tym roku. – Powiedziałam zakładając rękawiczki i przyglądając się jak leżą. Mama skrzyżowała ręce na piersi.
- Masz jeszcze miesiąc, kochanie. Założę się, że znajdzie się mnóstwo chętnych. Może nie mieli odwagi cię zaprosić wcześniej. Zresztą - zawsze możesz zaprosić kogoś sama! – Popatrzyłam na nią wzrokiem, który jasno mówił, co sądzę o tym pomyśle. Odchrząknęłam, aby zakończyć ten temat.
- Słuchajcie, zaraz mam autobus. Prezentami nacieszę się później, a teraz muszę się pozbierać.
Rodzice wyszli, a ja odetchnęłam. Szybko przebrałam się w moje normalne ciuchy, czyli jeansy i koszulę, ale wciąż przyglądałam się sukience z mieszaniną uczuć. Cudownie byłoby ją założyć. Jednocześnie przerażała mnie myśl o pokazaniu się w niej znajomym z klasy. 

piątek, 4 września 2015

1



Ta. Więc wreszcie nadszedł dzień moich 16 urodzin. Leżałam przez chwilę w łóżku gapiąc się w sufit i próbując dobudzić. Sama nawet nie pamiętałabym, że to już moje urodziny, gdyby nie rodzice budzący mnie radosnym sto lat i pozostawiający stos prezentów przy mojej twarzy. Leniwie podniosłam się na łokciach i już miałam zabrać się do pakunków, ale usłyszałam szuranie pod drzwiami. Westchnęłam teatralnie, chociaż zrobiło mi się przyjemnie.
- Tak, możecie obejrzeć ze mną prezenty! – Krzyknęłam  i w drzwiach pojawiła się głowa ojca.
- Mówiłaś coś, Ti? – Zapytał zupełnie niewinnie, a ja obdarzyłam go krzywym uśmiechem.
- Już się nie zgrywajcie.
Uśmiechnął się szeroko, co do niego świetnie pasowało i dlatego robił to często. Wskoczył żwawo do pokoju, jakby był małym chłopcem i usiadł obok mnie na łóżku. Za nim, dostojnym krokiem weszła mama, niosąc śniadanie na tacy.
- Wow, czuję się jak królowa. - Powiedziałam z uznaniem.
 – Teoretycznie nią jesteś. – Stwierdziła rzeczowo mama, a ja uniosłam oczy do góry.
- To była metafora! – Powiedziałam z udawaną irytacją, po czym się roześmiałam. Po zjedzeniu śniadania przeniosłam wreszcie uwagę na prezenty, a oni zasiedli i przyglądali się w napięciu mojej reakcji. Podniosłam pierwszy pakunek. To na pewno nie była paczka od nich – rodzice zawsze dawali swoje podarunki na koniec, żeby wywrzeć największy efekt.
- Oh! Zestaw kosmetyków! Maseczki, kremy, szampony i niekończąca się przez rok pasta do zębów… i szczoteczka najnowszej generacji… Ciotka Zębuszka ma niezły gust do kolorów. – Oznajmiłam z trochę przesadnym zachwytem oglądając wielką, czerwono niebieską szczoteczkę i ogromną pakę kosmetyków. – Załączyła chyba nawet instrukcję skutecznego mycia zębów… O, czy to prezent od Zająca? – Zajrzałam do pudła wypełnionego po brzegi wszystkimi możliwymi rodzajami słodyczy. – Jacie, te czekoladki nie są u nas dostępne! Ani te! O tym w ogóle nie słyszałam, ale wygląda tak apetycznie… - Tym razem mój zachwyt był w stu procentach autentyczny, bo jedną z moich wielu słabości były słodycze. Mogłabym jeść je kilogramami.   Następny prezent zawierał supernowoczesny telefon, mający kilka dodatkowych funkcji, które musiał wynaleźć sam Mikołaj. Od czternastych urodzin wujek przestał przysyłać mi zabawki, a zamiast tego otrzymywałam najróżniejsze gadżety. Był strasznie napalony na nowinki techniczne i powtarzał ciągle, że musi iść z duchem czasu.
- Tato, co to jest „ogłuszacz”? – zapytałam unosząc brwi nad telefonem, a ojciec roześmiał się w głos.
- Wujek chyba stwierdził, że świat jest dziś bardzo niebezpieczny i masz tego użyć w wypadku, gdyby ktoś cię atakował. – wyjaśniła mama, patrząc na ojca zwijającego się ze śmiechu. Szybko odsunęłam palec znad ikonki opisanej „ogłuszacz”. Cokolwiek robił, lepiej nie testować go w tym momencie.
W małej paczce owiniętej szarym pakowym papierem znajdował się prosty wisior w stylu indiańskiego amuletu. Był zupełnie czarny i bardzo mi się podobał, ale ojciec spoważniał i odebrał mi go. Nie wiedziałam od kogo może być.
- Przecież on nie miał jej przysyłać żadnych prezentów! Muszę porozmawiać o tym z Mavis, miała go pilnować…
- Zobaczcie tylko! – Przerwałam niecierpliwie, bo kolejny prezent był od mojego kochanego wujka Piaska.  Z pudła wyskoczył żółty kot. Miał przewiązaną wstążkę, a na liściku były tylko dwa słowa: Na zawsze. 
- Kot? Przecież wie, jakie są zasady… - zdziwiła się matka, ale po chwili trzymała kota w ramionach. Gdy go dotknęłam poczułam dziwną teksturę jego sierści.
- Zdaje się, że Piasek znalazł sposób na utrwalenie swojej magii. Muszę się zastanowić jak go nazwać.- Uśmiechnęłam się. Zawsze chciałam mieć kota, ale z różnych względów nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Nareszcie będę miała przyjaciela.

Na łóżku został już ostatni pakunek. Prezent od rodziców. Nagle oboje przestali się zajmować kotem i przyglądali się, jak wyciągam ostrożnie długi zwój aksamitu, który okazał się sukienką. Była śliczna. Nawet ja, która nigdy nie chodziłam w sukienkach, musiałam to przyznać. Długie fałdy tkaniny spływały delikatnie, rozszerzając się. Przez sukienkę biegł kwiatowy wzór srebrno-zielonej nici. Jej koloru nie można było określić jednym słowem. Na gorsecie była jasnopomarańczowa, jak czubki płomieni. Im bardziej w dół tym bardziej kolor przechodził w intensywną czerwień, aż po wrażenie piekielnych ogni u dołu. Cała sukienka wyglądała jakby płonęła, a między płomieniami wiła się srebrna nić podkreślająca ten ogień.
- Doszyłam ci rękawy, bo wiem, że nie lubisz na ramiączkach… To była sukienka twojej mamy chrzestnej. – Powiedziała cicho mama. Na jej policzki wstąpił niepokojący rumieniec, a oczy wyglądały podejrzanie wilgotnie. Ojciec objął ją ramieniem. Poczułam się niezręcznie. Moja matka chrzestna nie żyła od wielu wieków i nigdy tak naprawdę jej nie znałam. Była to siostra mamy i jej najlepsza przyjaciółka. Nigdy nie wiedziałam, jak ją pocieszyć, gdy za nią tęskniła. Na szczęście mama kazała mi  przymierzyć suknię, co było świetnym pretekstem do zakończenia tej nieprzyjemnej sytuacji..
W łazience przystanęłam przed lustrem. Spoglądała na mnie zmęczona, wyjątkowo blada twarz pokryta piegami. Brązowe włosy w nieładzie gromadziły się na moich ramionach. To ja, Theo Frost. Byłam zupełnie niepodobna do rodziców. Czasami zastanawiałam się nawet, czy nie jestem adoptowana. Wielu ludzi w niezliczonych szkołach, które zaliczyłam, tak właśnie uważało.
 Moi rodzice… cóż, byli bosko piękni. Ojciec był niezwykle przystojny – oczywiście, sama nie umiałam tego do końca ocenić, ale nie mogłam zaprzeczyć, że wysokie kości policzkowe, kwadratowa szczęka, wiecznie zmierzwione, białe włosy i wysportowane ciało nadawało mu wygląd co najmniej top modela. Do zażenowania, które czułam zawsze gdy nauczycielki i uczennice z moich szkół próbowały z nim flirtować, już zdążyłam się przyzwyczaić. Co gorsza, ogromna ilość zafascynowanych nim kobiet próbowało się z nim porozumieć przeze mnie. Pragnęły zaprosić go na herbatę, na prywatkę, na bal, bankiet, randkę lub imprezę, pisały do niego listy, poszukiwały jego numeru telefonu i maila.
 Zwracały się z tym do mnie.  Na tego typu zaczepki odpowiadałam zawsze, że ojciec wyjechał na delegację, a ja nie pamiętam jego służbowego telefonu i wręcz nie wiem kiedy wróci. Wraz z wiekiem bajeczka ta była coraz mniej wiarygodna, lecz co inteligentniejsze wielbicielki mojego ojca rozumiały aluzję i porzucały marzenie o nim. Te bardziej zdesperowane, bo i takie się zdarzały, potrafiły mimo to wykręcać najgorsze numery, których nie chciałam nawet wspominać. Oczywiście  żadna, ale to żadna, nie miała najmniejszych szans przy mamie, w której ojciec był zresztą wciąż niemożliwie zakochany. Podczas gdy mama nic sobie nie robiła z zalotnic otaczających ojca, tak tata miał co jakiś czas napady zazdrości, gdy któryś z atakujących mamę pozwolił sobie na zbyt wiele.
Kto jednak nie broniłby takiego skarbu jak ona? Poza tym, że jej złote, długie loki okalały po prostu idealną twarz, przyczepioną do równie idealnego ciała, co sprawiało, że mama wyglądała jak nordycka bogini, to jeszcze jej zrównoważony, czuły i dobry charakter sprawiał, że trudno było jej nie lubić. Czasami złościłam się i miałam żal do mamy, że nie jestem taka jak ona, choć przecież to nie była jej wina. Niestety często czułam się totalnie nieudana przy moich wspaniałych rodzicach.  Próbowali pomagać mi w radzeniu sobie z kompleksami, ale wystarczyło, żebym poszła z mamą na basen; ona, z długimi nogami, talią osy, idealnym brzuchem i w dopasowanym bikini, a ja drepcząca z tyłu na swoich krótkich, niezgrabnych nogach i z trochę zbyt okrągłą twarzą. Świetne uczucie.
Aa, no i nie wspominałam o tym, że moi rodzice od ponad 1000 lat wyglądali jak 18 latkowie.
Cała sprawa obracała się wokół człowieka z księżyca, który uczynił moich staruszków swoimi strażnikami. Teoretycznie nie mogli mieć dzieci, ale byłam spłodzona jeszcze kiedy mama była zwyczajnym człowiekiem i kiedy przyszłam na świat, okazało się, że też jestem nieśmiertelna. To dość zabawne, ale ja obchodziłam urodziny co sto lat. Starzałam się dużo wolniej od zwykłych ludzi i wraz z osiągnięciem 18 lat ( za dwa wieki),miałam zostać już taka na zawsze.
Pewnie myślicie sobie, że to fajna sprawa, można tyle zdziałać, tyle się nauczyć... Jesteście w błędzie. Sztywne zasady określają życie nieśmiertelnych. Najboleśniejszą z nich jest zakaz przywiązywania się. Nie mogłam mieć przyjaciół, chłopaka, nawet kota, chyba że byliby nieśmiertelni. Bo po prostu dostalibyśmy świra. Tak jak mama wciąż wspominała swoją siostrę. Życie ludzkie było dla nas bardzo krótkim odcinkiem czasu, więc mielibyśmy wspomnienia pełne nieżyjących przyjaciół, ukochanych itd. Człowiek z księżyca bałby się, że zrobimy się zgorzkniali i rodzice nie będą dobrymi Strażnikami. Więc widzicie: grono mojej rodziny było bardzo wąskie.
W ogóle ten cały Człowiek Księżycowy to był nasz taki Bóg. Każdy z mojej rodzinki już z nim kiedyś gadał i to najczęściej nie były przyjemne okoliczności, ale ostatecznie okazywał się spoko. Moi rodzice, na przykład, spotkali się z nim po swojej śmierci, z tym, że każde z nich jakoś tam wskrzesił, Mimo to, jakoś nie garnęłam się do spotkania z nim, bo póki co, ja jedyna jeszcze go nie widziałam. Miałam nadzieję, że wystarcza mu, że moi rodzice dla niego pracują i zajmują się ochroną dzieci z jego ramienia. Zawsze się śmiałam, że powinni sobie uszyć uniformy z napisem „Moonlight Security sp. Z.o.o.”
Te rozmyślania przerwał mi mój nowy przyjaciel, kot, który zwiedzał nasz dom. Jak już mówiłam, nigdy nie mogłam mieć normalnego kota; ten jednak, był stworzony z magii mojego wujka Piaska. Wujek potrafił wytwarzać rzeczy, które zawsze były w podobnym kolorze, ale miały też tę przypadłość, że szybko się rozpływały. Piasek jednak wciąż dążył do stworzenia czegoś trwałego i dziś właśnie, w moje urodziny, chciał się nam pochwalić, że wreszcie mu się udało, a przy okazji dostałam jeden z najpiękniejszych prezentów. Zwierzę, przyjaciela, który nie umrze za dwadzieścia lat.
Założyłam sukienkę i wróciłam do sypialni, gdzie zażenowana zauważyłam, że rodzice się namiętnie całują. Ciągle to robili - powinnam się już przyzwyczaić, jednak na moich policzkach pojawił się palący rumieniec. Poczułam, że w brzuchu przewraca mi się również dziwna gula zazdrości i melancholii. Nie zdarzało się to, gdy byłam młodsza. Oni natomiast, spokojnie dokończyli pocałunek i spojrzeli na mnie z zachwytem.
- Wyglądasz przepięknie! – zapiała mama. – Zupełnie jak Anna! – jej oczy znów dziwnie zabłysły na wspomnienie siostry.  Minęło już dobrych kilkanaście wieków od jej śmierci, a ona wciąż za nią tęskniła. Ja wcale jej nie pamiętałam, znałam ją praktycznie tylko z opowieści.