poniedziałek, 25 stycznia 2016

18



-  Pewnie wiesz już dużo o akademii, dlatego Will teraz zajmie się ciastem – wysłała mu ostrzegawcze spojrzenie, gdy chciał zaprotestować – i pokażę ci parę zdjęć. W końcu masz z nami mieszkać.
Uśmiechnęłam się tylko w odpowiedzi. Ja nie przygotowałam żadnych zdjęć. Nigdy nie zapoznawałam się ze współlokatorami.  Violet otworzyła album na pierwszej stronie.
- To moja rodzina, Parr’owie. To znaczy, Iniemamocni.- Na zdjęciu Violet stała przy wysokiej, rudowłosej kobiecie, która prawdopodobnie była jej matką. Powoli przerzucała strony, pokazując mi swoje zdjęcia rodzinne. Kolejne zdjęcia z mamą, z młodszym bratem. Na jednym z nich stała pomiędzy bardzo podobnymi do siebie mężczyznami. Jeden z nich był wyraźnie starszy. – To mój tata, a to pierwszy brat. On też tutaj chodzi, ale mieszka w mieście.
-A jaką on ma moc?
- Oh, superszybkość. – Odpowiedziała, jak gdyby nigdy nic.- Drugi brat ma dopiero osiem lat i potrafi przybierać dowolny kształt. Ale dla niego jest jeszcze za wcześnie na naukę. -  Przerzuciła stronę albumu. Był tam wklejony wycinek z jakiejś gazety. Violet westchnęła, jakby znowu musiała coś tłumaczyć.
- Ogólnie, mnie ta szkoła jest absolutnie niepotrzebna. – Znowu rzuciła potępiające spojrzenie na Willa, który prychnął okruchami ciasta. – Dorastałam w czasach, kiedy zamknięto program superbohaterów. Od dziecka uczyłam się, by kontrolować moce i żyć normalnie. Ale niestety, Mavis nikomu nie odpuszcza.  – Zastukała w gazetę. Nagłówek brzmiał „ Już nie tak potrzebni?”.  Pokiwałam głową. Następne zdjęcie wysunęło się z albumu  i zanim Violet zdążyła je schować, przechwycił je Will.
- Vi, jak ty mogłaś spotykać się z takim palantem? – Zapytał, trzymając zdjęcie w dwóch palcach i odsuwając je z dala od Violet, która próbowała je odebrać.  Dziewczyna zarumieniła się i zrobiła się przeźroczysta. Słyszałam o tym, że w stresujących sytuacjach zdarzało jej się znikać. Will tak wychylił zdjęcie, że mogłam zobaczyć pięknie umalowaną Violet obok jakiegoś przystojnego rudzielca z błyszczącymi zębami.
- To było w liceum! Byłam nastolatką… - zaczęła dziewczyna. Will zamachał fotografią.
- A on był przystojny… Liceum było dwa lata temu! – Stwierdził zgryźliwie. – Jaki palant wystawiłby cię w dzień balu końcowego?
- Och, uwierz, znam gorsze rzeczy, które dzieją się na balach. – Wyrwało mi się nieumyślnie. Will i Violet spojrzeli na mnie ciekawie, a ja natychmiast zamilkłam. Nie chciałam wracać do wydarzeń ostatnich tygodni.  Violet na szczęście wykorzystała tę chwilę nieuwagi i wyrwała chłopakowi zdjęcie. Will krzyknął, ale Violet zniknęła. Pozostał tylko jej beżowy sweter i unoszące się dziwacznie w powietrzu zdjęcie, które przepłynęły spokojnie na fotel. Po chwili pojawiła się na nim również właścicielka owych przedmiotów. Will wyglądał na oburzonego, choć wyraźnie podniosły mu się kąciki ust.
- Teraz pokażę ci rodzinę Willa. – Warknęła Violet patrząca ze złością na Willa, chowając zdjęcie głęboko do albumu i przerzucając stronę. Ukazało mi się malownicze ujęcie roześmianych ludzi, stojących przed dziwnie pomalowanym domem. Kolory były na zdjęciu okropnie jaskrawe, a postaci wyglądały co najmniej ekstrawagancko.
- Tylko proszę, nie opowiadaj o nich wszystkich! To mogłoby potrwać. – Mruknął Will, wciąż lekko naburmuszony. 
- Nie mam zamiaru. – Odparła Violet. – Pewnie i tak niedługo ich poznasz z opowieści Willa i jego tekstów typu „ za moich czasów”…
-Przecież jesteście w tym samym wieku? – Zapytałam  zaskoczona. Violet przeczesała włosy palcami.
- Teoretycznie, ale w praktyce Will jest ode mnie młodszy. Pochodzi z przyszłości.
- Słucham?! – Nie mogłam powstrzymać okrzyku. Wiedziałam co to przeszłość, to ja byłam przeszłością. Ale nigdy nie widziałam człowieka podróżującego w czasie. I znającego przyszłość. I POCHODZĄCEGO z przyszłości.
- Ej, to nie takie dziwne. – Wtrącił się Will.  – Przecież tutaj jest mnóstwo ludzi z różnymi świetnymi mocami, umiejętnościami, zmysłami… I przez to, że miałem wypadek w czas-maszynie wylądowałem wśród nich. Przeciętniak. Nie mam w sobie nic fajnego.
- On ma  kompleksy. – Wyartykułowała do mnie bezgłośnie Violet, podczas gdy Will zasępiony przyglądał się zdjęciom. Zauważył to jednak i dał Vi przyjaznego kuksańca. Odchrząknęłam.
- Uważam, że to wcale nieprzeciętne. Znasz przyszłość! Wiesz, jaka to jest przewaga? I, czy ja dobrze zrozumiałam, istnieje takie coś jak „czas-maszyna”? – Will nie odpowiadał przez chwilę.
- Cztery lata temu rozwaliła ją taka wielka, czarna kula. To był jakiś robot, czy coś, pętał się po środku Nowego Jorku.  Na szczęście po jakimś czasie poznałem Vi. Pomogła mi jakoś w tym dziwacznym świecie. – Dotknął zdjęcia. Zauważyłam go, stał obok łudząco podobnej kobiety, z taką samą sterczącą fryzurą. Mógł mieć piętnaście lat. Nagle wstał szybko i wyszedł z pokoju.
- Mieliśmy po szesnaście lat. Kto w takim momencie zostaje pozbawiony rodziny? – Powiedziała Violet cicho, kręcąc głową. Milczałam. – Na szczęście szybko się przystosował i trzyma się myśli, że naprawi tę swoją maszynę. Z początku chciał znaleźć swojego ojca, ale gdy go znalazł, miał dopiero rok. Teraz chyba już o tym zapomniał.
- Ojca? – Zapytałam, bo wciąż nie mieściło mi się to w głowie.
- No tak, już kiedyś z nim rozmawiał, tylko że wtedy obaj mieli po 13 lat.
- Kto?
- No on i jego ojciec. – Violet znowu się uśmiechnęła. Widocznie wyczuła moje zupełne niedowierzanie.
- Ciekawa… - zaczęłam, ale w tym momencie do pokoju wrócił Will. Na jego twarzy znów malował się szeroki uśmiech.
- Chyba przegapiliśmy nadejście ekipy. – Rzucił tylko wskazując kciukiem na przedpokój. Rzeczywiście. W całym pokoju stało mnóstwo pudeł i moje walizki. Pomiędzy nimi stali moi rodzice.
- Theo! Jakie śliczne mieszkanie. Sprzątnij tylko te pudła, bo pewnie twoi współlokatorzy będą chcieli tutaj pochodzić. Elsa Frost. – Mama wyciągnęła dłoń do Violet, która uścisnęła ją zaskoczona. Oczywiście gapiła się na moich rodziców. Jak wszyscy.
- Willa już poznaliśmy. Ti ma dopiero szesnaście lat, musicie być delikatni. – Wyszeptał teatralnie tata, ściskając rękę zdębiałej Violi. – Jestem Jack. I zamknijcie drzwi od jej pokoju, gdyby chrapała.
- Oh, tato! – Przewróciłam oczami. Nigdy nie mogło się obyć bez jego żarcików. Will zareagował jeszcze szerszym uśmiechem, a ja poczułam, że się czerwienię. – Chyba zajmę się pudłami.
Przenosząc pudła słuchałam rozmowy na temat mojej osoby.
- Wiecie, jaką Theo ma moc? Jesteście przygotowani? Jej partnera jeszcze nie ma?– martwiła się matka.
- Moje pole siłowe blokuje ogień. I do tego mamy trzy gaśnice, w różnych częściach mieszkania. – Odpowiedziała szybko Violet, która wyglądała na dziwnie podenerwowaną.  – Chłopak ma się zjawić pod wieczór, już zajął swój pokój.
- A nie macie nic przeciwko zwierzętom? Theo ma kota… - Mamie przerwał zgodny okrzyk radosnego podniecenia i superlatyw na temat zwierząt. Po chwili miałam dość tej rozmowy.
- Moglibyście mi pomóc? Zostały tylko trzy. – Zwróciłam się do taty. Ku mojemu zdziwieniu do pomocy rzuciła się Violet. Mama jednak ją uprzedziła.
- Kochanie! To my tu jesteśmy gośćmi. Zresztą, i tak chcemy zobaczyć jej pokój. – Przemówiła swoim łagodnym głosem i Violet pokornie ustąpiła. Niby przypadkowo kopnęłam za sobą drzwi do pokoju, gdy już weszliśmy.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

17




Chciałam spędzać z nimi jak najwięcej czasu, lecz rodzice uparli się, żebym poszła do Akademii. Ojciec powiedział mi wcześniej, że dla mamy bardzo ważne jest, abym nauczyła się kontroli. Chciałam, żeby byli ze mnie zadowoleni, żeby nie martwili się o mnie, kiedy wyjadą. Niezadowolona wyszłam z tymczasowego domu, gdzie zastałam Leo. Tego mi jeszcze brakowało.
- Hej Theo! Naruszyłaś regulamin, wczoraj nie widzieliśmy się dwa razy. Dlatego poszedłem do Mavis i zapytałem o twój adres. Przyniosłem Ci kandyzowanego ananasa! – Paplał chłopak, nie zauważając emanującej ode mnie niechęci i smutku. Nic nie odpowiedziałam, tylko ruszyłam w stronę szkoły. Leo podskakiwał przy moim boku. – Już niedługo będziemy mieszkać razem, to będzie łatwiej, nie? Ciekawe jacy będą nasi współlokatorzy. Oby tylko nie hałasowali za bardzo,  mogliby być spokojni, cisi, niegadatliwi…
- Mavis serio dała Ci mój adres? Nie pomyślała, że mogłabym chcieć choć tygodnia spokoju? – Zapytałam ostro, zatrzymując się nagle. Chłopak zmieszał się.
- Właściwie to widziałem jak wychodzisz wczoraj z Akademii i poszedłem za tobą. Ale może chcesz ananasa? – Zaczerwieniły mu się policzki i rozcierał kark dłonią. Był wyższy i starszy ode mnie, a wyglądał zupełnie jak dzieciak. 
- Śledziłeś mnie?
- Nie, ja tylko chciałem się z tobą spotkać drugi raz. No bo wiesz, ten cały regulamin… - Zawahał się, widząc mój wyraz twarzy.
- Śledziłeś mnie! Jesteś jakiś nienormalny, czy co? Nie mogę uwierzyć, że Mavis dała mi takiego partnera! – Dopiero po chwili dotarło do mnie, co powiedziałam. Teraz to ja się zmieszałam. Ten chłopak wywoływał we mnie jakieś złe emocje.
- Wiesz, masz rację. Też jesteś średnio fajna. Nawet się ze mną nie przywitałaś. Może masz okres? – Zezłościł się, już nie wyglądał jak dzieciak, tylko przemawiał ironicznym tonem, mrużąc oczy. Przesadził. Otwarłam usta  na znak oburzenia.  Nie spodziewałam się po nim tak niskiego chwytu.
- Pójdę dziś do Mavis poprosić ją o zmianę partnera.
- I bardzo dobrze. Wreszcie może nie będę Ci przeszkadzać. Wcześniej… - Urwał nagle, jakby ugryzł się w język, rzucił mi ostatnie rozzłoszczone spojrzenie i odwrócił się. Ja ruszyłam żwawym krokiem w stronę Akademii, zostawiając czerwonego ze złości Leo za sobą.
To spotkanie zupełnie nie poprawiło mi humoru i przez cały trening z Johnnym Stormem nie mogłam się skupić. Raz przychodziło mi do głowy, że powinnam się wstydzić swojej gburowatości, potem przekonywałam samą siebie, że Leo sam sobie na nie zasłużył swoim brakiem delikatności, ale zaraz wyrzucałam sobie znowu swoje zachowanie i tak w kółko. A ponad tym wszystkim była misja moich rodziców. Mój mentor oczywiście zauważył to roztargnienie.
- Laska, odpocznij chwilę. – Wskazał mi krzesło po kolejnej nieudanej próbie ukształtowania przeze mnie kuli ognia. Posłusznie przysiadłam na brzeżku. – Wczoraj szło ci dużo lepiej.  Coś nie tak?
W tym momencie dużo rzeczy było nie tak, ale wzięłam głęboki oddech, żeby nie dać ponieść się emocjom. To mogłoby się skończyć ponownym wybuchem.
- Parę problemów z rodzicami. I z nowym partnerem. – Odparłam krótko, nie patrząc mu w oczy.
- Z rodzicami. – Rozbił balon z gumy do żucia i skrzyżował ramiona. – Staruszkowie zawsze chcą dla nas najlepiej, ale czasem przedobrzają. Musisz im to wybaczyć. Z tego co słyszałem, twoi są trochę zapracowani. Ale ty jesteś już stara, laska. Dasz sobie radę.
Mówił tak, jakby o wszystkim wiedział, a to niemożliwe, bo misja rodziców była supertajna. Nawet ja nie mogłam znać szczegółów, jeszcze mniej wiedziała Mavis. Popatrzyłam na niego zaskoczona, ale wyglądał zupełnie niewinnie, nonszalancko rozsiadłszy się na krześle i patrząc w okno.
Gdy wróciłam do domu rodzice rozmawiali w salonie. Nie zauważyli mojego wejścia więc zatrzymałam się w progu.
-... stanie. Obiecałem jej dziś rano. Ale nie musiałbym tego robić, gdybyś dała temu spokój. Strażnicy na pewno pozwoliliby ci zrezygnować z misji.  – Usłyszałam głos taty. Po odgłosie kroków poznałam, że znów krąży niespokojnie po pokoju. Bardzo się zmienił przez ostatnie tygodnie, nie był dawnym wesołym i dowcipnym  sobą. Teraz często był spięty, poważny. Bał się.
- Nie mogę zrezygnować z misji. Myślisz, że pozwoliłabym pojechać ci samemu? Jak niby miałabym żyć gdyby coś się stało? Księżyc powierzył mi tę misję w równym stopniu jak każdemu ze Strażników. Nie możesz zabronić mi jechać. – Odwarknęła mama. W jej głosie czaiła się złość, która też pojawiała się u niej teraz częściej niż zwykle.
- A pomyślałaś o Theo? Zostawimy ją tutaj i przepadniemy bez wieści. Nie wiadomo kiedy do niej wrócisz. A mogłabyś być przy niej, zobaczyć jak uczy się kontroli…
- Przestań mydlić mi oczy! Myślisz, że nie chcę tego zobaczyć? Myślisz, że specjalnie jadę na tę misję, żeby zrobić na złość jej i tobie? Tak właśnie myślisz? –Zapadło pełne napięcia milczenie. Po chwili mama odezwała się znowu. – Theo sobie poradzi. Musi. Przeżyła tyle wieków, jest silna. Tutaj jest bezpieczna i pod ochroną, niedługo będzie dorosła i nauczy się panować nad swoją mocą. Nie będę jej potrzebna. Kiedyś od nas odejdzie, wiesz o tym. Ja pogodziłam się z tym wiele wieków temu. Ale ty będziesz mi potrzebny. Nie mogłabym tutaj siedzieć bezczynnie i czekać na wieść o twojej śmierci. To by mnie zabiło, Jack. Ta śmierć byłaby gorsza od wszystkiego. – Głos zaczął się załamywać. – Ona da sobie radę jeśli zginiemy. Ale nie mogę pozwolić ci jechać samotnie i mieć świadomość, że nic nie zrobiłam.
- Nie zginiemy. Ty nie zginiesz. Nie pozwolę na to. Obiecałem to Theo. Obiecałem sobie. Nie możesz zginąć rozumiesz? I moja śmierć nie ma tu nic do rzeczy, nie możesz umrzeć.  A niepotrzebnie wystawiasz się na niebezpieczeństwo! Ja chcę żebyś tu została! Dlaczego mi to robisz Elso?
Znowu cisza.
- Bo cię kocham, Jack.
- A moja miłość już nie ma znaczenia? – Głos taty zabrzmiał żałośnie. Dopiero teraz zorientowałam się, że wstrzymuję oddech. – Ja jestem twoim Strażnikiem, dlaczego to utrudniasz? To nie jest cholerna Romeo i Julia, mamy dziecko!
- I właśnie dlatego postaramy się wrócić oboje. A jeśli nie wrócimy to ona sobie poradzi. Jedziemy  na tę misję dla niej, żeby mogła jeszcze pożyć na tym świecie. Jack. Jack, popatrz na mnie. Wszystko będzie dobrze.
- Wszystko będzie dobrze. – powtórzył głos taty, jakby próbując samego siebie o tym przekonać. Po chwili usłyszałam odgłos wymienianych pocałunków.
W tym momencie postanowiłam się dyskretnie wycofać do swojego pokoju. Byłam zdruzgotana, w oczach kłębiły mi się łzy.
Dni płynęły zdecydowanie zbyt szybko i ani się spostrzegłam, kiedy musiałam wreszcie zacząć przenosić swoje walizki do mieszkania studenckiego. Miałam zamieszkać z Willem Robinsonem i Violet Parr, no i, niestety, z Leo.
Siedząc w skromnym mieszkanku Violet i Willa ( tak naprawdę nazywał się Wilbur, ale nie cierpiał tego imienia) wkrótce poczułam się całkiem swobodnie i pogodziłam się z myślą o mieszkaniu z nimi przez najbliższy czas.  Violet okazała się być drobną dziewczyną o ogromnych, ciemnoniebieskich oczach i pięknych, długich, czarnych włosach, które połyskiwały granatowo. Jej kumpel Will był wysokim, szczupłym chłopakiem z charakterystycznym czarnym czubem na głowie. Rozwalił się bezceremonialnie na kanapie i podniecony opowiadał mi o zajęciach u Mavis.  Wyglądał ekstrawagancko przy skromnie ubranej Violet, która podawała ciastka i tylko czasami wtrącała z uśmiechem jakieś słowo. Gdy usiadła na kanapie obok Willa ostrożnie podsunęła mi niewielki album.

niedziela, 10 stycznia 2016

16



Rodzice czekali na mnie w przytulnym saloniku. Gdy wpadłam do domu, nie zauważyłam ich poważnych min, tak byłam pochłonięta nowym nauczycielem i treningiem. Opowiadałam im z entuzjazmem i trochę nieskładnie, a oni cieszyli się ze mną, ale wyczułam w ich głosach coś dziwnego. Jeszcze przez chwilę udawałam, że podniecam się nową szkołą, przy czym bacznie ich obserwowałam. Wreszcie padłam na poduchy na kanapie i powiedziałam prosto z mostu:
- Mówcie. Co się stało?
- Ale o co Ci chodzi Theo?! – Mama jeszcze przez chwilę chciała udawać głupią. Przewróciłam oczami.
- Przecież widzę. Tragedii rodzinnej odcinek czwarty. Moglibyście mi wreszcie powiedzieć co z wami jest? Pokłóciliście się, czy co? A może znowu jakiś członek rodziny z wyrokiem?
Mama wyglądała na zszokowaną moim wystąpieniem, ale ja miałam dość zabawy w ich gierki typu „smutny głosik”, „dla jej dobra nic jej nie mówmy”, „ tak naprawdę to my jesteśmy tutaj tacy biedni” itp. Chciałam, żeby wreszcie powiedzieli mi całą prawdę. Na szczęście tata okazał zrozumienie i uniósł ręce w geście poddania się.
- Wygrałaś. Właśnie dziś mieliśmy zamiar ci powiedzieć. Theo, dostaliśmy Misję. O statusie apsconditum, czyli najwyższy stopień utajenia.
Moje serce zabiło mocniej i uniosłam się na poduszkach. Mimowolnie mruknęłam, że przecież znam łacinę, ale w tym momencie moje myśli były daleko od wszelkich łacińskich słów i innych takich błahostek.
- To dlatego byliście tacy dziwni ostatnio! – Uświadomiłam sobie, patrząc z niedowierzaniem na rodziców. Spuścili głowy, zaczerwienieni. I dobrze, no bo jak oni mogli mi nie powiedzieć? – Od kiedy o tym wiecie? Od tygodnia, dwóch? A kiedy się was pytałam co się dziej , mówiliście, że się martwicie. Że nie poradzę sobie sama w szkole. – Prychałam wściekle, naśladując ich. -  Jak mogliście?!
Nawet nie zauważyłam kiedy byłam już na nogach. W oczach wezbrały mi  łzy, zacisnęłam dymiące pięści. Cały dobry nastrój się ulotnił.
- Mówiliście mi o jakiś głupich Erynach i o Blacku, a nie powiedzieliście o misji? Czy moje uczucia w ogóle się liczą w tej rodzinie? A co, jeśli wam się nie uda? Chyba księżyc drugi raz was mi nie wskrzesi, co? Obiecajcie, że wrócicie! Musicie wrócić! Musicie…
- Theo… - zaczęłam mama, ale ja wybiegłam i zamknęłam się w pierwszym napotkanym na drodze pokoju, który okazał się sypialnią rodziców. Na kołdrze spała spokojnie Moon, która, brutalnie obudzona hałasem, przyglądała się, jak niepowstrzymanie szlocham w poduszkę pachnącą ojcem. Nie myślcie sobie, że moja rozpacz nie była uzasadniona i że były to tylko skaczące hormony nastolatki. Otóż, w świecie Strażników istniało wiele zadań, trudniejszych i łatwiejszych. Lwia część z nich była trudna, ale nie zagrażały raczej nieśmiertelnemu bytowi Strażnika. Był jednak maleńki ułamek zadań, kiedy istniało zagrożenie unicestwienia. Takie zadania nazywane były właśnie misjami. Oczywiście również misje dzieliło się na łatwiejsze, trudniejsze, prawie niewykonalne oraz  apsconditum. Supertajne, przeżywalność wynosiła 0,01%. Wiedziałam to, bo Mikołaj kiedyś wnikliwie badał przeszłość tych misji. Zdarzały się one średnio raz na 3000lat.
Rozumiecie więc, że miałam przed sobą perspektywę rychłego pogrzebu moich (nieśmiertelnych) rodziców. Brzmi jak dowcip? Mało śmieszny, to jakby dowiedzieć się, że oboje rodzice chorują na nieuleczalną chorobę i umrą w przeciągu najbliższego roku. Kiedy ty właśnie zacząłeś szkołę, która naprawdę do ciebie pasuje. Wszyscy będą naiwnie wierzyć, że akurat mama i tata będą w tym 0,01%. Ale jakie są tak naprawdę szanse…?
I nawet nie będę wiedziała jak zginęli i nie będę miała ich ciał. Tak jak Mavis. Mavis miała kilkadziesiąt lat, czyli była młodym wampirem, kiedy jej matka Marta dostała misję. Nikt właściwie nie wiedział, czego dotyczyła, wszelkie informacje zaginęły. Pewnej nocy  zamek rodziny Marty podpalili rozwścieczeni czymś, agresywni ludzie. Mavis i jej ojcu udało się uciec. Marta zginęła w pożarze, a może została zamordowana wcześniej, dość, że osierociła córkę. To właśnie natura misji: dosłownie igra się z ogniem i bardzo trudno przed nim uciec.   
Z tą myślą, wyczerpana płaczem, z wtuloną we mnie piaskową kotką, zapadłam w niespokojny sen.
Następnego dnia obudziłam się z twarzą obok twarzy mamy. Musiała położyć się tu w nocy. Podczas snu wydawała się delikatniejsza i bardziej ludzka, bo z jej twarzy znikała promieniująca siła księżyca i wspomnienie wszystkich okropieństw, których doświadczyła. Przez całe swoje życie była naznaczona cierpieniem. Z naszej trójki ona doznała najwięcej bólu o różnym natężeniu i różnych przyczynach. Jak mogłam nie zauważyć,  że ostatnio tak często płacze?  To zawsze tata był bardziej emocjonalny, mama podchodziła do większości rzeczy z dystansem, więc kiedy płakała, to musiało być coś poważnego.
 Jaką ja byłam egoistką. Przecież to musi być dla nich piekło, wiedzieć, że jadą na pewną śmierć i będą oglądać nawzajem swoje cierpienie.
Pamiętałam, jak kiedyś tata wariował, kiedy mama dostała tajemnicze wezwanie z bazy Strażników. Było natychmiastowe, więc pozostawiła nam tylko krótką kartkę z obietnicą powrotu. Tata był pewny, że zostanie wysłana na misję, a nie mógł z nią nawet tam pojechać, żeby się pożegnać, nie było z nią żadnego kontaktu. Całe cztery długie dni przesiedział zamrażając stopniowo dom i wciąż chciał mieć mnie przy sobie, więc nie pozwolił mi iść do szkoły.  Co jakieś piętnaście minut wyglądał przez okna, wieczorem i rano latał nad miastem, próbując jakoś zabić czas. Nie spał całe noce. Byłam wtedy młodsza i nie wiedziałam do końca co się dzieje, ale czułam rozedrganie ojca, które mi się udzielało.
 A kiedy mama wróciła tata prawie się rozpłakał i potem nie spuszczał jej  z oczu. Byli cały czas razem, dla siebie i dla mnie. Wtedy wyłączyliśmy się zupełnie ze świata, bo siła mamy załamała się i potrzebowała miłości ojca, żeby się zregenerować. Milczała za dnia, w nocy budziły ją koszmary, nie kontrolowała swojej mocy. Tata znowu czuwał całymi nocami, ja się bałam, bo mama  zapadła się w sobie. Na misji straciła swoją ostatnią przyjaciółkę z czasów, kiedy była człowiekiem. To  była Marta, matka Mavis.
 Siedziałam chwilę w pościeli, aż usłyszałam dźwięki dochodzące z kuchni. Wymknęłam się ostrożnie z pokoju i zastałam robiącego jajecznicę ojca. 
- Dlaczego musicie jechać? – Wypaliłam, a tata obrócił się napięcie.
- Ti. Już wstałaś? Jest dopiero szósta.
- Dlaczego musicie jechać? – Powtórzyłam pytanie, siadając przy kuchennym stole. Tata oparł się plecami o blat, spuścił wzrok.
- Wiesz, że jesteśmy Strażnikami, mamy obowiązki…
- Macie obowiązki też wobec swojej rodziny. A z moich obliczeń wynika, że ja też ciągle do niej należę. – warknęłam wściekle, nie mogąc dłużej powstrzymywać emocji. Tata świdrował mnie teraz swoimi niebieskimi oczami.
- Wszyscy są w niebezpieczeństwie. Chodzi o cały świat. Jeśli nie wykonamy misji…
- Co mnie obchodzi świat? Chcę, żebyście żyli. Żebyście zostali tutaj ze mną. Chcę, żeby  raz chodziło o mnie, nie o świat. – Powiedziałam już łagodniej, a pojedyncze łzy popłynęły mi po policzkach. Tata usiadł przy stole, przyglądał mi się uważnie.
- Musisz zrozumieć Theo, że nam zawsze chodzi o ciebie. Chodzi nam o twoje dalsze życie. O twoją rodzinę. O to, żebyś zawsze mogła żyć spokojnie i godnie. – Mówił powoli, jak do tępawego dziecka.
- Ale jak mogę żyć spokojnie bez ciebie i mamy? Czy nie moglibyśmy być normalną rodziną, bez tych wszystkich misji, sekretów, demonów…- Pisnęłam, a tata odgarnął mi włosy z czoła. Z niego też emanowała siła, ale też coś, czego wcześniej nie dostrzegałam: dojrzałość i doświadczenie. Teraz nie wyglądał wcale na osiemnastolatka, w jego urodzie było piętno wielu setek przeżytych lat.
- Gdybym tylko mógł to pozostawiłbym ciebie z mamą bezpiecznie na wyspie. Mama jednak… musi jechać. I chce jechać. Ale przysięgam ci, że dopóki to coś z czym idziemy się zmierzyć, nie wyciśnie ze mnie życia, nie pozwolę jej skrzywdzić. – Czułam dławienie w gardle, ale nie mogłam już płakać. Ojciec promieniował pewnością siebie, patrzył mi głęboko w oczy i widziałam to wszystko, tę całą miłość którą w nich miał. – I mama wróci do ciebie. Obiecuję ci.
Z całej siły przytuliłam się do jego mocnego ciała, które gwarantowało mi bezpieczeństwo i wiedziałam, że nie kłamie. Nikt nie kochał nigdy tak jak Jack kochał Elsę. On był jej strażnikiem, ona jego królową. Ta obietnica nie była tylko dla mnie; była też dla niego. Zachowa spokój tylko, jeśli będzie wiedział że jej i mnie nic nie jest. I nigdy mnie nie zawiedzie, nigdy.
Jajecznica zaskwierczała niebezpiecznie na patelni, więc tata delikatnie odsunął się ode mnie i przyskoczył do kuchenki. Wytarłam twarz, czując się niewiele lepiej, a tata odwrócił się do mnie ze swoim zwykłym uśmiechem.
- Ti, naprawdę wyobrażasz sobie nas jako NORMALNĄ rodzinę? – Powiedział figlarnie i puścił do mnie oko, a ja roześmiałam się słabo i śmiech przyniósł mi ulgę. Napięta atmosfera nieco zelżała.
- Masz rację, z nazwiskiem Frost nie łączy się tego słowa.


niedziela, 3 stycznia 2016

15



Rzeczywiście dotarliśmy do szarych drzwi z napisem „ Sala nuklearna”. Byłam ciekawa, czy testowali w niej jakieś bomby. Pożegnałam się z pewną dozą ulgi z Leo, po czym weszłam do wielkiego pomieszczenia o wysokim sklepieniu, przypominającym hangar samolotowy. Ściany wyłożone były dziwacznym obiciem z czarnej skały, a okna do połowy  zasłonięte żelaznymi kurtynami. Pomieszczenie wydawało się być puste.
Nagle za oknem coś mignęło. Zaciekawiona wyjrzałam. Roztaczał się stąd widok na jeden z parków Akademii. Pięknie utrzymane kwietniki rozkwitały tysiącami kolorów, a ponad nimi kołowały owady, ptaki i…
- Niemożliwe, to ogień… - Wyszeptałam sama do siebie przyciskając nos do szyby i mrużąc oczy, bo jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam. Ogromny, ognisty kształt nurkował nad drzewami i klombami, po czym wbijał się wysoko,  aż niknął w chmurach. Po minucie znowu spadał swobodnie, aby w ostatniej chwili uniknąć zderzenia z ziemią i podpalenia kwiatów. Patrzyłam na te akrobacje chyba z dziesięć minut, aż kształt wbił się w chmury i już nie wrócił. Oczekiwałam go niecierpliwie, ale jego nieobecność się przedłużała i właśnie zaczęłam rozglądać się po niebie, kiedy czyjeś kaszlnięcie prawie przyprawiło mnie o zawał serca. Odwróciłam się napięcie.
- Podziwiasz widoki? Ładna dziś pogoda, prawda? – Przemówił stojący za mną młody facet. Miał na sobie dziwaczny, niebieski kostium. Był dobrze zbudowany, miał włosy ścięte na jeża i uśmiech pewnego siebie byczka. Byłam lekko zaskoczona, więc wskazałam tylko na okno i wyjąkałam:
- Właściwie, to tam… tak, pogoda jest ładna, ale… nie widział pan?... – Moje wysiłki najwyraźniej go rozbawiły, więc posłał mi drwiący uśmieszek.
- A co miałem widzieć? Może to? – Podniósł do góry dłoń, która rozjarzyła się czerwonym płomieniem. – Albo coś takiego? – Cała jego noga zajęła się ogniem. – Nie, pewnie chodziło ci o to.
Mężczyzna zmienił się w słup ognia. Rozłożył płonące ręce na boki i zrobił zgrabny piruet.
- To pan jest Johnny Storm? – Zapytałam wreszcie. Mój ognisty znajomy zaklaskał w płonące dłonie, co przypominało nieco dźwięk pękającego w ognisku drewna, po czym wykrzywił twarz w pogardliwym uśmieszku ( też płonącym).
- Brawo, panno Wybitna Spostrzegawczość. Twoja inteligencja  jest wielkości śnieżki, którą masz w nazwisku, co? – Odezwał się przez płomienie. Trochę mnie to wkurzyło, ale postanowiłam nie dawać się sprowokować. Ręce lekko mi się nagrzały, więc szybko włożyłam je do kieszeni. To ma być mój nauczyciel? To chyba jakiś żart.
- Widziałam, że potrafi pan latać. – Odpowiedziałam tylko, rumieniąc się.
- Chciałabyś tak, co? Ale do tego trzeba ćwiczyć! I być mną. Albo przynajmniej kimś tak utalentowanym i inteligentnym jak ja, a chyba to ci nie grozi. – Mój drwiący i palący się wciąż mentor uniósł się na kilka metrów i zaczął kręcić ósemki pod sufitem. Przyglądałam się mu z uniesionymi brwiami, ale był to raczej wyraz zażenowania niż podziwu. Facet zachowywał się jak gimnazjalista. Kiedy odleciał trochę dalej mruknęłam pod nosem „Ta, inteligentny” i  zaczęłam grzebać w torbie w poszukiwaniu przekąski. Nagle tuż nad moją głową rozległ się świst i spojrzałam prosto na zmierzający na mnie z ogromną prędkością ognisty pocisk. Odruchowo zacisnęłam oczy i wyciągnęłam ręce. Poczułam jak serce na chwilę mi staje, a z rąk buchają płomienie. Po chwili hałas ucichł, a ja ostrożnie rozejrzałam się wokół. Naprzeciwko mnie na podłodze stał już w swojej ludzkiej postaci Storm. Na jego twarzy malowało się zainteresowanie.
- Hej, laska, nie za gorąco tutaj? Może przewietrzymy? – Odezwał się po chwili swoim zwykłym tonem. Opuściłam ręce, które wciąż tliły się lekkim ogniem. Lekko się zachwiałam, a Storm podsunął mi krzesło.  – Dobrze się czujesz? Po takim wybuchu, to koń by się przewrócił. Dać ci wody? Potrzebujesz czegoś?
- To ciągle pan? – Zapytałam słabo. Mój mentor roześmiał się.
- To lubię, laska! Jednak masz poczucie humoru! Chciałem cię trochę wkurzyć, bo słyszałem, że nie panujesz nad emocjami. Normalnie jestem odrobinę mniejszym palantem. – Usiadł na krześle naprzeciwko mnie podając mi butelkę z wodą. Uśmiechnęłam się, ale wciąż nie do końca wybaczyłam mu uwagi o mojej inteligencji. 
- Wybuch był duży? – Zapytałam wreszcie, kiedy zawroty głowy minęły.
- Duży? Laska! Ja się dziwię, że ty wysadzasz tylko budynki, a nie całe miasta! Chyba byłem mega wkurzający, bo walnęłaś jak bomba atomowa!  Nigdy  nie widziałem tak potężnej mocy.                         I jeszcze ta bańka ochronna, coś niesamowitego! Ale roboty będzie tutaj sporo. Zazwyczaj podpalasz tylko ręce?
- Właściwie, to – nie chciałam wyjść na taką wrażliwą na swoim punkcie. Pomyślałam, że jeśli ten wybuch wydał mu się duży to co by powiedział na niedawne wysadzenie szkoły, kiedy byłam kompletnie przerażona? To zdenerwowanie teraz, to było, w porównaniu z tamtym, przekomarzanie się ze starym  kumplem. – już przed treningiem się zdenerwowałam, a potem jeszcze wystraszyłam się tego pocisku, i to się tak skumulowało… I tak, tylko ręce. – Odpowiedziałam szybko. Johnny Storm zatarł dłonie.
- Czujesz się już lepiej? Chcę cię jeszcze popróbować! – Wstał i zlustrował mnie szybko.  – No i skołuj sobie na jutro porządny kombinezon.  Bo niedługo te ciuchy będą tylko kupką popiołów.
Jęknęłam w duchu, bo czułam się jeszcze trochę słabo i nie miałam ochoty na „ przepróbowywanie mnie”, ale posłusznie wstałam. Z początku Storm posyłał na mnie niewielkie kule ognia, żeby sprawdzić moją bańkę ochronną. Nie musiałam wiele robić – po prostu stałam, a płomienie rozpłaszczały się wokół mnie jakby natrafiały na pole siłowe, podobne do tego w więzieniu.  Następnie sprawdzał moje możliwości samodzielnego posługiwania się ogniem – wyczarowywałam skaczące ogniste króliczki, które niestety po kilku minutach rozpływały się na posadzce Sali nuklearnej.  Następnie Storm wyczarował przede mną pas płomieni, którymi kazał mi manipulować. Nie szło mi to zbyt dobrze, a im dłużej próbowałam tym bardziej byłam zdekoncentrowana i zdenerwowana.  Mimo to mój mentor zupełnie się tym nie przejął i wreszcie, po dwugodzinnych ćwiczeniach, pozwolił mi iść do domu.  
Nigdy dotąd nie używałam mocy tak długo bez przerwy, więc czułam się mocno zmęczona. Powoli zebrałam swoje manatki, ale przy drzwiach przyszło mi jeszcze coś do głowy.
- Panie Storm, chciałam jeszcze  zapytać…
- Tak? – Mężczyzna odwrócił się do mnie, sprzątając szczątki nadpalonego przez jednego z moich królików krzesła.
- Mówił pan, że może mnie spróbować kiedyś nauczyć latać… czy myśli pan, że  mi by się to udało? Wie pan, nie każdy posługujący się tą samą mocą potrafi to samo, moi rodzice na przykład, mój tata…
-Laska, ja myślę, że będziesz dużo potężniejsza ode mnie, czy od jakiegokolwiek ogniowładnego. Więc, nawet  gdybyś miała problem z lataniem… Z twoimi predyspozycjami to może niewiele znaczyć! A wierz mi, Johnny Storm nigdy się nie myli!  -Uśmiechnął się do mnie całkiem szczerze, a ja odwzajemniłam ten uśmiech, myśląc, że, jednak, raz się pomylił – wcale nie jest żadnym palantem.
Zmęczona, ale w dobrym nastroju dotarłam do mieszkania. Czułam ulgę, że nie spotkałam nigdzie po drodze Leo, ale wymykając się ze szkoły nie zdołałam podejrzeć, co się dzieje w innych klasach. Cóż, to będzie  musiało poczekać! 

/Sorry ze nieobecności, miałam "przerwę świąteczną" od internetu. :) ~Annie