Nie liczyłam na żadne czułości, ale miałam przynajmniej
nadzieję na jakieś: „Nic ci nie jest?”. Zamiast tego powitało mnie smutne
spojrzenie mamy i zacięta mina taty.
- To nie moja wina, naprawdę… - zaczęłam, ale tata rzucił mi ostre
spojrzenie.
- Nie czas teraz na wyjaśnienia. Musimy je stąd zabrać.
Chyba nikt inny tu nie został… - Stwierdziła mama wyczarowując lodowe
umocnienie do podtrzymującego słupa i pomagając ojcu załadować Vicky i Katie na
laskę. Na twarze dziewczyn powróciły lekkie kolory, co sprawiło mi trochę ulgi,
ale wciąż czułam na sobie zawiedzione spojrzenia rodziców. Myśleli chyba, że
jestem silniejsza, a tymczasem znowu muszą po mnie sprzątać. Tata zabrał Katie
i Vicky na lasce, przyczepiając je uprzednio specjalnymi pasami. Musiał
odstawić je w dość widocznym miejscu, a jednocześnie uważać, żeby nikt nie
zauważył faktu, że lata. Na szczęście ludzie po moich pożarach byli zazwyczaj
tak oszołomieni, że nie do końca zdawali sobie sprawę co się dzieje.
Zostałam z mamą sama wśród zamrożonych gruzów. Panowało
napięte milczenie. Mama zdejmowała czar ze zgliszcz. Teraz te gruzy ukrywała
ostatnia stojąca ściana, ale po jej zburzeniu zwykli ludzie nie mogli znaleźć
ogromnego lodowca. Przyjrzałam się
swojej sukience i ze zrezygnowaniem stwierdziłam, że nie doznałam żadnego
uszczerbku. Może gdybym wyglądała trochę żałośniej mama zlitowałaby się nade
mną. A tak, była smutna i jakby się nad
czymś zastanawiała. Bałam się, co rodzice powiedzą mi w domu.
Ojciec wrócił i wkrótce w trójkę lecieliśmy nad spalonymi szczątkami.
Jednak zamiast w domu ojciec wylądował zupełnie blisko pełnej rozmigotanych
syren krzątaniny, w bocznej uliczce. Czekał tam nasz nowy van, niedawno kupiony.
-Wsiadaj, Theo, musimy jechać. – Powiedział całkiem łagodnie
i żeby więcej nie drażnić rodziców sobą, wsiadłam posłusznie na tylne
siedzenie. Właściwie było mi obojętne gdzie jedziemy, więc nie pytałam, bo
teraz dopiero mogłam naprawdę ocenić ogrom zniszczeń, jakie poczyniłam.
Ze szkoły zostało pół
ściany. Widziałam przerażonych ludzi i gapiów odpychanych przez policję i straż
pożarną wylewającą litry wody na dogasający już ogień. Jakaś kobieta ściskała z
całej siły Vicky, która siedziała już o własnych siłach w otwartej karetce, z
maską tlenową na twarzy. Kilkoro uczniów
w brudnych, odświętnych strojach, stało z boku rozmawiając z przejęciem.
Próbowałam objąć to wszystko umysłem i nie mogłam uświadomić sobie, że znowu
pozostawiam za sobą zgliszcza. Odwróciłam wzrok i wtedy ją zobaczyłam.
U wylotu zaułka, całkiem blisko, stała Domi. Zdjęła okulary,
lecz wydawało się, że widzi wyraźnie, bo wpatrywała się we mnie uważnie.
Oddałam spojrzenie i pomachałam jej, lecz ona tylko zwiesiła głowę. Po chwili
zniknęła.
Przypomniały mi się jej słowa. W piwnicy powiedziała mi, że
umiem to kontrolować. Że to mój żywioł, że powinien mnie słuchać. A przecież
ona nie miała prawa wiedzieć! Nie mogła wiedzieć, że mam moc. Bo skąd? Katie,
Roxie i Vicky myślały, że po prostu bawię się ogniem, że znam jakieś sztuczki. I
na pewno nie wiedziały nic o kontroli. A Domi zdawała się być tak zawiedziona,
jak moi rodzice. Przewidziała też prawdziwe intencje Karola…
Zajęta tym rozmyślaniami nie poczułam, jak van ruszył.
Całą
drogę siedzieliśmy w milczeniu.
Jechaliśmy
bardzo długo, tak, że powoli traciłam orientację dokąd i ile podróżujemy. Za
oknem migały coraz gęstrze lasy. Jedynym
pocieszeniem była Moon, która wychynęła spod fotela i przycupnęła na moich
kolanach, a ja byłam chyba już zbyt zmęczona, by zastanawiać się, co robi w
samochodzie.
Pogrążając
się w ponurych rozmyślaniach i bojąc się rozwiać napiętą atmosferę, rozłożyłam
się na tylnych siedzeniach i nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam. Obudził mnie
ojciec. Zaparkował vana przy krawężniku i wypakował walizki. Zdziwiłam się, że
zdążyli się spakować przed zabraniem mnie spod płonącej szkoły. Widocznie już
wcześniej zamierzali wyjechać, tylko akurat wtedy nadarzyła się sprzyjająca
okazja. Włożyłam kotkę do transporterka, rozprostowałam kark i wreszcie
zebrałam się na odwagę, by zapytać mamy, gdzie jedziemy. Rodzice wciąż
wyglądali na dziwnie ponurych i bałam się, że mają do mnie pretensje o ten
pożar i to, jak naiwnie dałam się sprowokować. Miałam przecież szesnaście, a
nie sześć lat. Może uważali, że w tym wieku powinnam lepiej panować nad swoją
mocą. Moje nieśmiałe próby dowiedzenia
się czegokolwiek spełzły na niczym, bo mama, zajęta przeszukiwaniem torebki,
odparła tylko „poczekaj”, a jej ton wydał mi się tak chłodny, że postanowiłam
już więcej nie pytać. W gardle rosła mi gula. Jeśli byli na mnie źli to wolałabym
stokroć bardziej żeby na mnie nakrzyczeli, niż trzymali mnie w takiej chłodnej
ciszy.
Gdy van
został zamknięty, a walizki rozdzielone, ruszyliśmy uliczkami dziwacznego
miasta w stronę powiewających z oddali chorągiewek portowych. Miasto było
piękne: ulice wybrukowane równo i czysto, wysokie domy z ciemnymi oknami były
kunsztownie ozdobione, a od czasu do czasu przechodziliśmy przez placyk, w
którego centrum stała fantazyjna fontanna. Rozglądając się uważnie i wytężając
wzrok w mdłym świetle księżyca i ulicznych latarni, można było dojrzeć górujące
nad miastem budynki, zapewne siedzibę burmistrza. Całe dziwactwo tego miejsca
polegało na tym, że wszystko tutaj było zielone. Każda cegła, każda framuga,
każda latarnia czy hydrant. Nawet pojedynczy ludzie przechadzający się o tej
porze wydawali się być ubrani w odcienie zieleni.
Już
otwierałam usta by zapytać, co to za miejsce, ale niespodziewanie mama
wyczarowała na moich ramionach ciężki pled.
- Robi
się chłodno. – uznała, ściskając moje ramię, gdy spojrzałam na nią zdziwiona. Rzeczywiście,
znad morza wiał zimny wiatr.
Po
pewnym czasie od wszechobecnej zieleni oraz mojego strachu i napięcia zaczęło
mnie mdlić. Na szczęście weszliśmy już do malutkiego portu. W zatoczce
zacumowane były spokojne, uśpione statki. Tylko na jednym dostrzegłam ruch i
nikłe światło.
Tata
zatrzymał się przed trapem. W jego dłoni pojawiła się nienaturalnej wielkości
śnieżynka.
-
Powinna wiedzieć, że jesteśmy blisko. – Powiedział do mamy, na co ta skinęła
głową. Znowu poczułam jej dłoń na ramieniu. Zadrżałam. Dlaczego wciąż nic do
mnie nie mówią? Nawet na mnie nie patrzyli, jakby czuli się winni. Tata
dmuchnął i śnieżynka pomknęła w noc. Był to szybki sposób komunikacji, którego
rodzice używali praktycznie tylko między sobą lub innymi Strażnikami. To dało
mi wskazówkę, że w miejscu, do którego zmierzamy są inni Strażnicy, czyli moje
wujostwo, lub osoby magiczne. Poczułam lekkie zaciekawienie, a strach zelżał.
Sorry za spóźnienie :) Trochę się pochorowałam i nie miałam głowy do spraw Theo :P / Annie